Co jest grane, Davis? (2013)

19:21 by
Trailer nowego dzieła braci Coenów zobaczyłem dopiero przed seansem Wilka z Wall Street i już wtedy wiedziałem, że chcę obejrzeć ten film. Premiera w Polsce odbyła się 28 lutego, więc kto nie był - niech idzie. Ja jestem oczarowany.

Jest to historia Llewyna Davisa (świetna rola Oscara Isaaca), bezdomnego, bezrobotnego, amatorskiego muzyka folkowego. Po śmierci swojego przyjaciela, z którym występował, stara się odnaleźć w świecie showbiznesu, wciskając się do różnych przeglądów w spelunach i wytwórniach licząc na początek wielkiej kariery.

Folk nigdy nie był popularny w kręgach, których byłem częścią. Nie znajdziemy tu szybkich riffów, ani ciężkich basowych brzmień. Znajdziemy za to romantyczne brzdęki gitary i teksty wypełnione tęsknotą, podróżą, miłością, buntem. Jestem wielkim fanem Boba Dylana. Dla jednych to zwykłe brzdękolenie na gitarze i wycie do księżyca. Dla innych dzieło samego Boga, który stworzył folk, gdy poczuł się samotny.

Najważniejsza w filmie jest muzyka (nie, nie Justin). Jest PRZE-GE-NIAL-NA. Większość utworów wprowadza nastrój melancholii i słusznie, bo życie głównego bohatera jest melancholią. Wyjątkiem jest jedynie numer Please, mr Kennedy w wykonaniu Llewyna, Jima (Justin Timberlake) i Ala Cody'ego (Adam Driver) , wydobywającego z siebie dziwne, niskie dźwięki. Fajna, przyjemna nuta do potańczenia. Warto sprawić sobie ścieżkę dźwiękową. Dawno nie oglądałem filmu z tak genialną muzyką.

Oscar Isaac zagrał świetnie. Widać, że potrafi grać i śpiewać. To samo tyczy się Justina Timberlake'a i Carey Mulligan (uwielbiam ją). Dali na to dowód, wykonując wspólnie jeden z najpiękniejszych utworów. Choć zamiast JT, chętnie usłyszałbym kogoś z bardziej męskim głosem. A mówiąc już o aktorach drugoplanowych - było ich naprawdę wiele, ale za mało. Najczęściej na ekranie pojawiała się Mulligan (rozmowy Llewyna i Jean są przegenialne), innych mogliśmy zobaczyć tylko przez kilka minut. Nawet kot zagrał dłużej, niż większość aktorów drugoplanowych. A propos kota - jego postać przewija się przez cały film. O ile do połowy jest to zrozumiałe, tak pod koniec zdziwiło mnie pojawienie się go na ulicy, gdy Davis wracał z Chicago. Może jego obecność ma głębszy sens, którego ja niestety nie odnalazłem.



Akcja filmu dzieje się w latach 60., a gdyby nie charakterystyczne samochody i kilkusekundowe wystąpienie Boba Dylana pod koniec, to nawet bym o tym nie wiedział. Próżno szukać w tej produkcji charakterystycznych rzeczy, wydarzeń z tego okresu.

Na koniec kilka słów o scenariuszu, który doskonały nie był. W pierwszej scenie nie wiemy, o co chodzi, do czasu, gdy pojawia się ona ponownie pod koniec filmu. Scenarzyści zastosowali efekt pętli. Nie mieli pomysłu, jak go skończyć. Wielka szkoda. Gdyby przedstawili np. pierwszy wielki sukces Davisa i początek jego kariery, byłoby naprawdę dobrze. A tak, pozostał jedynie zawód, ale też nadzieja, że powstanie druga część. Cóż, zakończenie aż się o to prosi. Znalazło się też miejsce dla humoru, którego w filmie nie jest dużo, ale za to jest inteligentny. To, co miało śmieszyć - śmieszyło. Ot, chwilowe oderwanie od głównego wątku, historii bezdomnego muzyka.

Mimo kijowego scenariusza, film ogląda się doskonale, a jeszcze lepiej słucha. Trzymam kciuki za kontynuację. Jeśli lubicie dźwięki gitary, to idźcie do kina na Co jest grane, Davis?. Będziecie się świetnie bawić.

Ocena:
5/6

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.