Jak kochać sukinsyna, czyli House of Cards

15:05 by

Szczerze powiedziawszy, sceptycznie podchodziłem do tej produkcji. Wszyscy wychwalali serial, a ja wciąż wahałem się, czy zabierać się za coś, co ma wiele wspólnego z polityką. W końcu obejrzałem oba dostępne sezony i mógłbym powiedzieć to samo, co powiedziałem w przypadku Breaking Bad. Ale jedna rzecz mnie od tego powstrzymuje.

House of Cards to polityczny thriller, opowiadający o kongresmenie Francisie Underwoodzie, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć władzę. Jak sam mawia: władza jest lepsza niż pieniądze. W jego działaniach wspiera go małżonka Claire, równie bezwzględna. Frank, po utracie stanowiska sekretarza stanu postanawia zemścić się na nowym prezydencie Garetcie Walkerze, który pozbawił go stanowiska.

Staram się trzymać z dala od polityki. Być może przyszłemu dziennikarzowi apolityczność nie przystoi, ale czytając codziennie sprawozdania z tego, co zrobili nasi politycy, czego nie zrobili, z kim się kłócą, mam ochotę wyjechać z tego kraju w pizdu. Dlaczego więc mam oglądać serial o politykach? Takimi myślami biłem się przez jakiś czas. W końcu obejrzałem pierwszy odcinek, apotem kolejny i kolejny i cholera... spodobało mi się!

O tym, jaki jest główny bohater serialu, dowiadujemy się już w pierwszej scenie, kiedy z dziecinną łatwością i bezwzględnością w oczach morduje potrąconego przez samochód psa sąsiadów, wygłaszając przy tym jeden, ze swoich monologów. Tutaj należy wspomnieć bardzo ważną i ciekawą rzecz: Frank często patrzy do kamery, a raczej patrzy na nas i mówi do nas. Genialny zabieg scenarzystów! Monologi i komentarze Underwooda mają skłonić do myślenia, bawić, integrować z widzami i niejednokrotnie dawać poczucie, że siedzimy w fotelu obok niego. Aż chce się krzyknąć: Frank, jesteś przechujem! A on uśmiechnąłby się, słysząc tę uwagę. Chyba za to najbardziej go kochamy. I to też bardzo ciekawe zjawisko. Frank Underwood to największy skurwiel na świecie, który (dosłownie) po trupach dąży do celu. Potrafi zamordować niewygodną osobę lub wrobić ją w jakąś aferę i zniszczyć. Dlaczego więc kibicujemy takiemu bydlakowi? Nie znam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Może imponuje nam jego stanowczość? Gdy Frank coś sobie postanowi to stawia na swoim. Gdy czegoś chce, dostaje to. A my niejednokrotnie załamujemy ręce i tak bardzo pragniemy czegoś, co mamy na wyciągnięcie ręki. Ale nasze starania zatrzymują się tylko na tych pragnieniach. Mamy marzenia, ale samo nazwanie tego marzeniem od razu uświadamia nam, że to, o czym marzymy, jest nierealne. Gdyby kongresmen chciał polecieć na księżyc - tydzień później poleciałby. To imponuje. A może wcześniej wspomniany zabieg scenarzystów powoduje, że w pewien sposób zaprzyjaźniamy się z Frankiem, czujemy respekt, albo nawet boimy się go? Bo gdy on do nas mówi, to my mamy poczucie, że stoimy obok, że jesteśmy jego asystentami. Zastanówcie się: gdyby to było naprawdę, trzymalibyście z nim czy uciekli i zgłosili się na policję, naiwnie wierząc, że was nie zniszczy wcześniej albo nie zabije? Każda jego decyzja imponuje i zadziwia. Motywują go sukcesy, porażki motywują go jeszcze bardziej. Czy nie tak powinno być i w naszym życiu? A może to po prostu Kevin Spacey, który wykreował i genialnie gra postać Franka?

Nie zapominajmy również o Claire. Jest właścicielką organizacji non-profit, która działa na rzecz środowiska. Piękna Pani Underwood potrafi bez mrugnięcia zwolnić prawie wszystkich pracowników swojej firmy. Ma za sobą romans i aborcje. Pasuje do Franka jak młotek do gwoździa. Wspiera go w każdej decyzji, pozwala mu na romans z dziennikarką, by ten łatwiej nią manipulował, a ona oczekuje od niego jedynie szczerości. I dostaje ją. Chyba dlatego ich małżeństwo jest takie idealne, silne i... dziwne. Nas to dziwi, ale też intryguje. Jedyną rzeczą, jaką różni Claire od Franka jest to, że ona czasem coś czuje. Kocha męża. Ale czasem też odczuwa ból i widać jak na dłoni, że chciałaby mieć dzieci. Te myśli jednak szybko się ulatniają.



Scenariusz ma swoje wady i zalety. O jednej zalecie już wspomniałem. Drugą jest to, jak dokładnie został przedstawiony świat polityki. Kampanie, walka o głosy, wybory, pisanie ustaw, korupcja, afery. Dowiadujemy się więcej o pracy kongresmenów, a nawet prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zastanawiam się tylko nad wątkami pobocznymi na przykładzie Petera Russo czy prostytutki Rachel. Fakt, ich historie przeplatają się z historią Franka i są pewną odskocznią od głównego wątku, ale nie jest ich za dużo? Trochę przynudzają. Z drugiej strony myślę jednak, że ich finał będzie znaczący później. Nie chcę zdradzać fabuły. Przez te dwa sezony Underwood osiągnął prawie wszystko. Mamy historię człowieka, który wspiął się na szczyt. Teraz będziemy oglądać jego upadek. A wątki Russo, Rachel i Zoe Barns (wspomnianej wcześniej dziennikarki) będą głównym powodem upadku Franka.

Duże znaczenie ma dla mnie muzyka. W serialu została wykorzystana tylko skomponowana na jego potrzeby muzyka, która imo nie jest zachwycająca. Szkoda, że nie dodano utworów innych twórców. Ale Puccini w ostatniej scenie w ostatnim odcinku drugiego sezonu spowodował, że miałem gęsią skórkę. To był majstersztyk.

Cholera, rozpisałem się. Kończąc, chciałbym polecić serial wszystkim. Bo jest jednym z najlepszych ostatnich lat. Genialna gra aktorska i scenariusz to najmocniejsze punkty tej produkcji. Nawet jeśli ktoś w małym stopniu interesuje się polityką, będzie oglądał odcinek za odcinkiem.

Ocena:
5+/6

1 komentarz:

Obsługiwane przez usługę Blogger.